profilki

poniedziałek, 6 lipca 2020

Partyzanci "Spartanina" zajmują Bychawę.

Fragment wspomnień Konstantego Roztworowskiego ps."Dziryt", żołnierza oddziału partyzanckiego Tadeusza Sowy "Spartanina", pochodzący z książki "Zmierzch Gałęzowa".

"Zajmujemy Bychawę. Spotkanie z Tyrolczykiem.

Przez kilka dni kwaterowaliśmy na północno-wschodniej stronie powiatu Lublin, w okolicach Piask Luterskich. Wykonywaliśmy tam jakieś działania dywersyjne, szczegółów już niestety nie pamiętam, po czym przeszliśmy na tereny bardziej nam znane. Nocowaliśmy w jakiejś małej wiosce w pobliżu Osmolic, niedaleko szosy łączącej Niedrzwicę z Bychawą, Po południu następnego dnia Tadek oświadczył nam, że dzisiaj w biały dzień zajmujemy Bychawę. Po jej zajęciu mamy spalić wszystkie dokumenty w gminie i Arbeitsamcie.
O godzinie czternastej wyruszamy. Wkrótce wyjeżdżamy na szosę. Wydaję rozkazy moim zwiadowcom. Bychawę zajmujemy możliwie jak najszybciej. „Samson” z pięcioma konnymi uda się aż na rogatkę prowadzącą do Skawinka i Krzczonowa. „Kędziorek” też z pięcioma ubezpiecza drogę do Gałezowa, Jeszcze pięciu konnych z „Sygnetem” stanie po północnej stronie cmentarza, ubezpieczając nas od Lublina. Ja zostanę koło gminy, przy drodze prowadzącej do Gałęzowa, i będę czekał na siły „główne”.

Wkrótce na górce widzimy białe mury kościoła parafialnego. Mijamy most na rzece. Wydaję rozkaz : galopem marsz. Ściągamy krótko cugle. Z naładowanymi i odbezpieczonymi pistoletami w garści zwiad rusza cwałem. Słychać tętent i charakterystyczne odgłosy trzaskania końskich kopyt po miejskim bruku. Leżąc na końskim grzbiecie w wyciągniętym galopie, kątem oka widzę przechodzącego Fania, który mnie spostrzega i macha przyjaźnie ręką. Mija mnie, pędząc jak wicher sześciu jeźdźców „Samsona”, sześciu „Kędziorka”i sześciu „Sygneta”. Jadą oni, jak było umówione, zamykać drogi wjazdowe do Bychawy. Pozostaję z „konnymi” i z Korą za węgłem dużego domu, koło placu przy gminie. Za chwilę nadjeżdża nasza piechota. Widać ich jak na dłoni – z przodu konno Tadek i ”Pelikan”, z tyłu cały wąż sań. Szybko otaczamy gminę. Wywalamy wszelkie dokumenty związane z ewidencją, ruchem ludności, podatkami itd. Układamy z tego dużą kupę, wysokości 4 m na placu przed gminą i to wszystko podpalamy. Część żołnierzy udaje się do Arbeitsamtu. Palą tam wszystko, nawet urządzenia biurowe, co już jest „lekką” przesadą.
Zajęcie miasta odbyło się bez strat. Policja granatowa i sześciu żandarmów czmychnęło jak szczury do bunkra położonego w pobliżu posterunku policji. Jak nam później mówiono, nie wychylali oni stamtąd nosa aż do południa następnego dnia. W pobliżu bunkra Tadek ustawił trzech chłopców z ciężkim karabinem maszynowym. Byli oni dobrze ukryci w piwnicy przeciwległego domu i od czasu do czasu posyłali małą seryjkę w stronę żandarmów, mierząc w otwory strzelnicze bunkra. Niemcy i policjanci nie odpowiadali na zaczepki i siedzieli cicho jak trusie.
Wszystko odbywa się zgodnie z planem. Nie wycofujemy jednak posterunków z obrzeża miasta. Stawiamy jeszcze dodatkowy na drodze, skąd przybyliśmy. Muszę jeszcze nadmienić, że zadaniem wszystkich patroli , stojących wokół miasta, jest przede wszystkim zniszczenie istniejących połączeń telefonicznych – co moi zwiadowcy wykonywali zawsze szybko i dokładnie.
No i sprawdza się znane staropolskie przysłowie, że „licho nie śpi”. W pewnym momencie słychać kilka szybko po sobie następujących strzałów pistoletowych. Lecę z odbezpieczonym wisem, z chłopcami i Tadkiem na miejsce strzelaniny. Żołnierze po drodze nerwowo ładują karabiny. Wpadamy na główną ulicę i widzimy jakiegoś cywila niedużego wzrostu w pumpach i tyrolskim kapeluszu z piórkiem. Jest on trzymany przez kaprala „Organa” za kołnierz jak niegrzeczny psiak.
Drugi żołnierz leje go prosto w mordę. Tyrolczyk mocno krwawi, widać „pogubione” zęby na chodniku. Tadek podchodzi i zarządza koniec zabawy.
Dowiedzieliśmy się, że mamy przed sobą przedstawiciela niemieckiego Amtu z Lublina o nazwie „Owoce i Warzywa”. Przyjechał rano na kontrolę Bychawskiej filii. Na obiad wstąpił do restauracji pana Fajki. Widać, że za kołnierz nie wylewał. Będąc już pod gazem, spostrzegł partyzantów i ratował się ucieczką, strzelając kilka razy Panu Bogu w okno ze swego kieszonkowego pistoletu damskiego, kaliber 5 mm. Zwabił przez to kilku naszych żołnierzy oraz kaprala „Organa” i właśnie teraz go uciszano. Sprawdziliśmy dla porządku jeszcze raz jego dokumenty i Tadek postanowił go zwolnić. Nie w smak to żołnierzom. Przed jego odjazdem zabrali go jednak między siebie i podrzucali mocno do góry, tak jakby chcieli go za coś uczcić, ale tak nie było. Podrzucili go owszem wysoko i dwa razy puścili prosto na kamienie. Interweniowałem i dopilnowałem potłuczonego i pobitego, aby wyniósł się stąd jak najprędzej. Miał jeszcze tyle sił, aby zapuścić motor w swoim rozklekotanym wozie. Odprowadzał go kapral „Organ”, aby uniknąć nieporozumień z wartownikami stojącymi na drodze wylotowej.
Zbliżał się wieczór. Zostaliśmy zaproszeni na kolację do Władka Górniaka. Jak pisałem o nim poprzednio, początkowo poszedł on na współpracę z okupantem, ale teraz gorliwie chciał się zrehabilitować. Był nam potrzebny chwilowo, i dlatego go nie likwidowaliśmy. W czasie kolacji Tadek kazał połączyć się z posterunkiem żandarmerii w Niedrzwicy. W rozmowie z komendantem tamtejszego posterunku żandarmerii zaprosił go do Bychawy na spotkanie. Nic z tego nie wyszło – żandarmi mieli wielkiego pietra. Po kolacji u Górniaka odskoczyliśmy około 30 km na południe, gdzie zatrzymaliśmy się w jakiejś dużej wsi na skraju Lasów Janowskich. Kwaterowaliśmy tam kilka dni, po czym znów przenieśliśmy się w okolice Bychawy."


Zdjęcie: Partyzanci z oddziału "Spartanina",
źródło zdjęcia: https://oddzialpartyzanckinerwa.blogspot.com/2009/11/gleria-2.html.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz