profilki

wtorek, 27 kwietnia 2021

77. rocznica zrzutu cichociemnych na bychawskiej ziemi - Operacja Weller 21

Bychawska gmina ma to szczęście, że w jej historię wpisane zostały dwa zrzuty „cichociemnych”. 
Wielu naszych mieszkańców nie jest nawet świadoma, że takie wydarzenia miały miejsce. Szkoda, że do tej pory, nikt nie zadbał, aby należycie uczcić pamięć tych bohaterskich żołnierzy. 




W tym roku przypada 77. rocznica Operacji Weller 21. O technicznej stronie operacji, pisaliśmy na naszym blogu tutaj
Dzisiaj chcieliśmy się skupić na sylwetkach ludzi, którzy poświęcając swoje życie, wybrali służbę ojczyźnie skacząc do opanowanego wojną kraju.

W nocy z 27 na 28 kwietnia 1944, w sezonie operacyjnym „Riposta”, w operacji lotniczej „Weller 21” (ekipa XLVII), z samolotu Liberator EV-978  skoczyli do Polski Cichociemni - żołnierze AK w służbie specjalnej:

Ppłk. Jan Biały ps. Kadłub

Jan Biały ps. "Kadłub”, "Pokrywka” – pułkownik pilot Wojska Polskiego, dowódca 304 dywizjonu bombowego, "cichociemny”, powstaniec warszawski, więzień w PRL-u.

Urodzony w Krakowie 16 czerwca 1897 roku.
W październiku 1915 roku został wcielony do cesarskiej i królewskiej armii i przydzielony do 57 pułku piechoty. Od 1 stycznia do 15 marca 1916 roku był uczniem szkoły oficerskiej w Opawie. Od marca 1916 roku walczył na froncie rosyjskim, a od 10 października 1916 roku – na froncie włoskim, gdzie był dowódcą plutonu. 1 listopada dostał się do niewoli, w której spędził ponad dwa lata, do końca I wojny światowej.

Na początku listopada 1918 roku wstąpił do Armii gen. Józefa Hallera w stopniu podporucznika, gdzie dostał przydział do 4, a potem 6 pułku strzelców polskich, który po przetransportowaniu armii do Polski został przemianowany na 6 pułk strzelców pieszych, a następnie na 48 pułk Strzelców Kresowych. Od 19 maja 1920 roku walczył na wojnie z bolszewikami jako dowódca kompanii.

W 1921 roku powrócił do służby w 48 pułku Strzelców Kresowych w Stanisławowie, w którym służył do grudnia 1923 roku. Ukończył kurs doszkolenia w Szkole Podchorążych Piechoty w Warszawie i kurs instruktorów w Grudziądzu. W grudniu 1923 roku został oficerem sztabu dowódcy piechoty dywizyjnej 11 Dywizji Piechoty w Stanisławowie. Służył tam do kwietnia 1926 roku pozostając oficerem nadetatowym 48 pp.

W 1925 roku odbył kurs obserwatorów lotniczych dla oficerów innych broni, a w następnym roku ukończył kurs pilotażu w 3 Pułku Lotniczym w Poznaniu. W okresie od 13 listopada 1926 roku do 20 maja 1927 roku ukończył kurs pilotażu w Niższej Szkole Pilotów w Bydgoszczy. Naukę odbył na samolotach Caudron i Hanriot.

14 lipca 1928 roku objął dowództwo 113 eskadry myśliwskiej, która w związku z rozformowaniem pułku, została przeniesiona do Krakowa i przemianowana na 121 eskadrę myśliwską. Na przełomie roku 1929 i 1930 odbył kurs dowódców eskadr w Centrum Wyszkolenia Oficerów Lotnictwa w Dęblinie.

22 maja 1930 roku w wyniku ciężkiego wypadku lotniczego trafił do szpitala w Katowicach, potem w Krakowie. Po rehabilitacji trwającej prawie 3 lata, nie powrócił do lotnictwa myśliwskiego. 20 października 1934 roku został przeniesiony do 24 eskadry rozpoznawczej jako oficer taktyczny.

20 listopada 1935 roku objął dowództwo 21 eskadry liniowej, a 3 listopada 1936 roku przeniesiono go na takie samo stanowisko do 26 eskadry towarzyszącej. 
W listopadzie 1938 roku objął dowództwo I dywizjonu liniowego 2 pułku lotniczego, w skład którego wchodziły dwie eskadry samolotów PZL.23 Karaś.

Latem 1939 roku I dywizjon został przemianowany na II dywizjon bombowy lekki, który wszedł w skład Brygady Bombowej. 
W czasie kampanii wrześniowej Jan Biały brał udział w bombardowaniach niemieckich wojsk pancernych oraz bitwach powietrznych z niemieckimi myśliwcami Messerschmitt Bf 109.

10 września, W wyniku dużych strat Dywizjon został rozwiązany, część samolotów została przekazana VI Dywizjonowi Bombowemu, a Biały wraz z personelem został ewakuowany na wschód. 
Po agresji radzieckiej 17 września 1939 roku wraz z podkomendnymi przekroczył granicę Rumunii, gdzie został internowany w Tulczy. 
W dniu 9 października 1939 roku grupa uciekinierów z miejsca internowania dowodzona przez mjr. Jana Białego wyjechała do Konstancy nad Morzem Czarnym, a po kilku dniach do rybackiego portu Balcic. 15 października, na greckim transportowcu o nazwie Aghios Nikolaus, około 800 ludzi dopłynęło z Balcic do portu w Bejrucie. Następnie na dużym statku „Ville de Strasbourg”, 29 września dopłynęli do portu w Marsylii. Przewiziono ich do miejscowości Salon-de-Provence, gdzie założono polski przejściowy obóz lotniczy. Pod koniec 1939 roku grupa lotników z Salon została zorganizowana w Lyonie jako V Dywizjon Oficerski pod dowództwem Jana Białego.

We Francji w Centrum Wyszkolenia Lotnictwa Lyon mjr. Jan Biały początkowo uczył polskich lotników, później został przeniesiony do polskiej bazy lotniczej w Lyonie. 
4 marca 1940 roku dostał awans na dowódcę grupy polskich lotników w Rennes, dowodząc 131 lotnikami. Po kapitulacji Francji wraz z oddziałem 18 podoficerów i szeregowych dotarł do Glasgow, skąd został przeniesiony do Blackpool i Bramcote. Otrzymał rozkaz utworzenia trzeciego w kolejności polskiego dywizjonu bombowego – 304 dywizjonu bombowego „Ziemi Śląskiej im. Ks. Józefa Poniatowskiego”. Biały odszedł z dywizjonu 22 grudnia 1940 roku w konsekwencji nieporozumień z doradcą z ramienia RAF, S/Ldr Williamem M. Grahamem.

W latach 1941–1942 Biały służył kolejno jako pilot w jednostce ferry, szkole strzelców pokładowych 2 BGS oraz szkole nawigatorów 2 AONS, polski oficer łącznikowy przy 25 Flying Training Group, od 9 czerwca 1941 roku. 29 stycznia 1943 roku został przydzielony do 304 Dywizjonu i jako drugi pilot rozpoczął morskie loty bojowe w poszukiwaniu U-Bootów.

W połowie 1943 roku Biały zgłosił się do służby w kraju i rozpoczął szkolenie dla cichociemnych w ośrodku Special Operation Executive w Szkocji. W październiku 1943 roku został skierowany na lotnisko Collyweston, do specjalnej brytyjskiej jednostki samolotów nieprzyjaciela, 1426 Enemy Aircraft Flight. Wraz ze swoimi podkomendnymi został przeszkolony w zakresie pilotażu i obsługi niemieckich samolotów He 111H, Bf 110C oraz Ju 88A z zamiarem, że po zrzuceniu do kraju będą oni w stanie użyć zdobycznych maszyn w działaniach przeciwko Niemcom podczas planowanego powszechnego powstania.

5 listopada 1943 roku Biały został zaprzysiężony do Armii Krajowej i przyjął pseudonim „Kadłub”. Został przetransportowany do Włoch w połowie marca 1944 roku, skąd nocą z 27 na 28 kwietnia 1944 roku został zrzucony w okolicach Bychawy. Po aklimatyzacji i przerzuceniu go do Warszawy został włączony do Wydziału Lotnictwa Oddziału III Komendy Głównej Armii Krajowej. W lipcu 1944 roku przeszedł na stanowisko dowódcy warszawskiej „Bazy Lotniczej Okęcie”.

1 sierpnia 1944 roku, zaraz po wybuchu powstania warszawskiego Biały wraz z wydzielonym oddziałem próbował opanować lotnisko Okęcie, jednak bez sukcesu. Oddział został zepchnięty w kierunku Włoch, przez co nie udało mu się już wrócić do Warszawy. Biały w październiku 1944 roku przedostał się do Krakowa, gdzie po nawiązaniu kontaktu z płk. Romanem Rudkowskim „Rudym” został mianowany zastępcą szefa Wydziału Lotnictwa KG AK.

2 lutego 1945 roku Biały został aresztowany przez NKWD. Początkowo był przesłuchiwany w więzieniu w Krakowie przy ul. Montelupich, następnie w Częstochowie, Bytomiu, Łodzi, Poznaniu i Rawiczu. 5 października 1945 roku został zwolniony z więzienia. W maju 1946 roku wyjechał przez zieloną granicę do Niemiec, a w czerwcu – do Anglii, gdzie został ponownie przydzielony do Polskich Sił Powietrznych stacjonujących w bazie w Dunholme Lodge.

Po demobilizacji w Anglii Biały ukończył kurs hotelarsko-gastronomiczny. W czerwcu 1948 roku wrócił do Polski, osiadł w Bytomiu. Od 1949 roku pracował w Centralnym Zarządzie Przemysłu Ceramiki Budowlanej Przemysłu Węglowego w Katowicach na stanowisku inspektora BHP, później był referentem planowania. W październiku 1952 roku został aresztowany przez UB i przez kilka miesięcy przetrzymywany był w więzieniach w Bytomiu i Katowicach. Wyszedł na wolność w marcu 1953 roku. Rozpoczął pracę w Przedsiębiorstwie Materiałów Budowlanych Przemysłu Węglowego w Bytomiu jako inspektor planowania. Dorabiał do pensji ucząc j. angielskiego. W 1961 roku przeszedł na emeryturę. Zmarł 2 października 1984 w Bytomiu. Pochowany na cmentarzu parafialnym Mater Dolorosa w Bytomiu.

Ordery i odznaczenia:
  • Krzyż Srebrny Orderu Virtuti Militari (nr 8399)
  • Krzyż Walecznych „za czyny męstwa i odwagi wykazane w bojach toczonych w latach 1918-1921”
  • Krzyż Walecznych „za czyny męstwa i odwagi wykazane w wojnie rozpoczętej 1 września 1939 roku” – dwukrotnie
  • Złoty Krzyż Zasługi z Mieczami (za działalność w AK)
  • Srebrny Krzyż Zasługi

Jerzy Michał Erazm Iszkowski vel Jerzy Dybek, ps. „Orczyk”, „Kord” – podporucznik pilot 2 pułku lotniczego w Krakowie; kapitan pilot w 304 dywizjonie Polskich Sił Powietrznych w Wielkiej Brytanii; major cichociemny; represjonowany i więziony w okresie powojennym – zrehabilitowany w 1956 oraz w 1999; wiceprezes i instruktor lotniczy w Aeroklubie Podhalańskim w Nowym Sączu. Kawaler Krzyża Srebrnego Orderu Wojennego Virtuti Militari.

Urodzony 31 marca 1914 w Nowym Sączu. Od najmłodszych lat pasjonował się lotnictwem.
We wrześniu 1933 wstąpił do Szkoły Podchorążych Rezerwy Piechoty w Zambrowie. W październiku 1935 zgłosił się do Szkoły Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie, gdzie został przyjęty na II rok nauki. Szkołę oraz szkolenia w Lotniczej Szkole Bombardowania i Strzelania w Grudziądzu ukończył w październiku 1937 z 16. lokatą w stopniu podporucznika pilota. Przydział dostał do 24 eskadry liniowej 2 pułku lotniczego w Krakowie jako pilot III klasy. W dniu 12 czerwca 1939 został przeniesiony do 22 eskadry bombowej z funkcją szefa pilotów w eskadrze treningowej.

14 września 1939 otrzymał zadanie specjalne – jako dowódca plutonu pilotów podchorążych miał się z nimi udać po odbiór francuskich samolotów, podobnież oczekujących w Aleksandrii. Wobec napaści sowieckiej, dnia 17 września 1939 wraz z innymi pilotami przekroczył granicę polsko-rumuńską i został internowany. Przebywał w obozach we Frecătei oraz Slatinie, skąd uciekł do Konstancy. Tam w polskim konsulacie otrzymał rozkaz i bilet na przejazd pociągiem przez Timisoarę i Belgrad do Aten. W Pireusie wsiadł na statek s/s Pułaski, którym 24 października 1939 dopłynął do Marsylii.

Przebywał najpierw w Salon, a od grudnia 1939 w polskiej bazie w Lyonie. 3 marca 1940 został przydzielony do formowanego polskiego dywizjonu bombowego stacjonującego na lotnisku St-Jaques koło Rennes w Bretanii, gdzie służył jako pilot instruktor. Wraz z innymi pilotami został 11 czerwca 1940 oddelegowany do jednostki lotniczej stacjonującej w Châteauroux w centralnej Francji. Jednostki tej już nie zastali. Wobec ofensywy niemieckiej w kampanii francuskiej Iszkowski na lotnisku w Bordeaux dwukrotnie usiłował bez powodzenia uprowadzić samolot. Zdecydował się na drogę morską na pokładzie polskiego statku Robur III, którym 21 czerwca 1940 dopłynął do portu Falmouth w Wielkiej Brytanii.

W Wielkiej Brytanii zgłosił się do Polskich Sił Powietrznych (PSP), gdzie został zarejestrowany pod numerem P-0403, a 4 września 1940 dołączył do nowo tworzonego 304 dywizjonu bombowego na lotnisku RAF Bramcote. W dywizjonie szkolił się na bombowcach Fairey Battle, a od grudnia 1940 na Wellingtonach na lotnisku RAF Syerston. Uczestniczył w pierwszej operacji bojowej dywizjonu w nocy z 24 na 25 kwietnia 1941, jako drugi pilot jednej z dwóch załóg, w bombardowaniu zbiorników paliw w porcie Rotterdam. W kolejnych lotach jako pierwszy pilot, dowódca załogi (zwany „Góralem”), wykonywał loty bojowe w grupie lotnictwa bombowego (RAF Bomber Command) w nalotach na miasta niemieckie oraz porty Brestu, Hawru a 30 września 1940 dworzec w Szczecinie.

Od maja 1942 dywizjon 304 został przeniesiony do lotnictwa obrony wybrzeża (RAF Coastal Command), gdzie Iszkowski odbył 3 loty patrolowe nad Atlantykiem. Wobec wykonania ponad 30 lotów bojowych, zgodnie z królewskim regulaminem, został przeniesiony od 22 maja 1942 do 18 OTU (jednostki treningu operacyjnego) w RAF Bramcote jako instruktor, a 17 czerwca został mianowany dowódcą eskadry treningu operacyjnego załóg bombowych. Kolejnym jego zadaniem było sformowanie i dowodzenie 6 (C) OTU (obrony wybrzeża) w bazie RAF Thornaby. Po wykonaniu tego zadania został 25 lutego 1943 przeniesiony z powrotem do 304 dywizjonu na dowódcę eskadry. Z dniem 31 marca 1943 zakończył oficjalną służbę w Dywizjonie 304, ale jeszcze 7 lipca 1943 wykonał ostatni, 47. lot bojowy patrolowania Atlantyku.

23 lutego 1942 zgłosił w Inspektoracie Polskich Sił Powietrznych akces do służby w okupowanej Polsce. Zgłoszenie zostało przyjęte w kwietniu 1943, po czym został skierowany na kursy i szkolenia z działań dywersyjnych dla cichociemnych, w Special Training School (STS), włącznie z nauką pilotażu niemieckich samolotów Heinkel He 111H, Junkers Ju 88 i Messerschmitt Bf 110.

Dnia 15 grudnia 1943 złożył w Londynie przysięgę Armii Krajowej oraz przyjął nową tożsamość – został Jerzym Dybkiem, ps. Orczyk. Potem w kraju posługiwał się jeszcze nazwiskami Jerzy Czerski, Stanisław Urbański oraz pseudonimami Kord, Cord i Podwozie. Po formalnym przyjęciu do Armii Krajowej przestał być oficerem RAF, ale pozostał oficerem Wojska Polskiego, otrzymując urlop w PSP.

Grupa cichociemnych została wysłana statkiem do Neapolu, gdzie dotarła 15 stycznia 1944, a następnie oczekiwała na dalsze rozkazy w Laureto koło Brindisi. W Brindisi stacjonowała 1586 Eskadra Specjalnego Przeznaczenia do przerzutów osób i pomocy do krajów okupowanych. W kwietniu grupa w składzie: ppłk pil. Jan Biały ps. Kadłub, kpt. pil. Jerzy Iszkowski ps. Orczyk, kpt. pil. Bronisław Lewkowicz ps. Kurs, por. technik Edmund Marynowski ps. Tryb otrzymała od specjalnego kuriera przybyłego z Londynu instrukcję: Powiadomić dowódcę Armii Krajowej, że powstanie nie będzie wspierane lotnictwem… Grupa ta została w nocy z 27 na 28 kwietnia 1944 zrzucona w okolicy Bychawy koło Lublina. Dla Iszkowskiego był to 48. lot bojowy. Podczas skoku, nieszczęśliwie skręca kostę, i po kilkutygodniowym leczeniu zostaje wysłany do Warszawy w celu okupacyjnej aklimatyzacji.

Po powrocie do Lublina zostaje zastępcą szefa lotnictwa w lubelskiej Komendzie Okręgu Armii Krajowej. Przebywając koło Dęblina opracował plan utworzenia oddziałów partyzanckich z grup oddziałów zaplecza lotniczego. Dla zatwierdzenia tego planu udał się 12 lipca 1944 do Warszawy, z której po zatwierdzeniu planu wyjechał 24 lipca kolejką do Wołomina. Wypadek kolejki oraz strefa frontowa nie pozwoliły mu na dalszą drogę do Lublina.

Udaje mu się dołączyć do 32 pułku piechoty 8 Dywizji Piechoty Armii Krajowej i potwierdzić tamże swoją tożsamość. Będąc zastępcą dowódcy pułku zajął z partyzantami Tłuszcz, broniąc go przed przejazdem niemieckiego pociągu pancernego. Kontratak niemiecki zmusił 6 sierpnia 1944 dowództwo pułku do demobilizacji. Iszkowski przebywając w strefie frontowej pomagał przetrwać lokalnym mieszkańcom, a dzięki przekupieniu Ślązaka z Wehrmachtu udało mu się uratować grupę osób i siebie przed zabiciem granatami w piwnicy. Wyzwolenie Tłuszcza 18 sierpnia 1944 przez Armię Czerwoną umożliwiło Iszkowskiemu podleczenie zakażenia nogi w szpitalu w Węgrowie i dotarcie 22 września 1944 do Lublina. W Lublinie Iszkowski podjął się odtworzenia zdezorganizowanej Komendy Okręgu Lublin AK. Rozpoczął też pracę jako nauczyciel gimnazjalny.

1 stycznia 1945 został aresztowany przez sowieckie NKWD. Po brutalnym śledztwie, w procesie przed polskim Wojskowym Sądem Okręgowym został za czynny udział w nielegalnym związku AK skazany 13 marca 1945 na karę śmierci, zamienioną 21 marca 1945 na 10 lat więzienia. W efekcie usilnych starań żony Eugenii od 9 maja 1945 u Stanisława Szwalbego, w rewizji procesu w czerwcu 1946 karę zmniejszono do 2 lat więzienia, a w lipcu 1946 zaliczono mu okres aresztowania. Po dwóch latach 1 stycznia 1947 opuścił więzienie we Wronkach.

Zamieszkał w Nowym Sączu. Rozpoczął pracę jako instruktor-pilot w Szkole Szybowcowej w Tęgoborzu, gdzie wykonał przeloty wymagane do Srebrnej Odznaki Szybowcowej na poniemieckich szybowcach, wykonując loty 5 godzin 4 min, uzyskując przewyższenie 1600m. Na jesieni 1948 nakazano zwolnienie Iszkowskiego ze Szkoły, a w 1951 zdegradowano go do stopnia szeregowca. W tym okresie, aż do 1956 roku, był zwalniany z kolejnych miejsc zatrudnienia. Cały czas był też inwigilowany przez informatorów UB kierowanych przez Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Nowym Sączu oraz Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego z Krakowa.

W 1956 przywrócono mu stopień majora rezerwy. Został zatrudniony w reaktywowanym w 1957 Aeroklubie Podhalańskim w Nowym Sączu, w którym do końca życia był wiceprezesem. Uczestniczył w zawodach lotniczych jako zawodnik, komisarz sportowy lub przewodniczący komisji sędziowskiej. Od 1960 był kierownikiem lotniska Aeroklubu w Łososinie Dolnej.

Był autorem szeregu opracowań z zakresu szkolenia lotniczego (nawet przebywając w więzieniu pisał podręcznik do szkolenia załóg bombowych). Pisał też obszerne wspomnienia na podstawie notatek z okresu pobytu w Anglii, które w takiej postaci, jak je pozostawił, zostały wydane drukiem.

Zmarł 29 sierpnia 1962 roku. Został pochowany na cmentarzu komunalnym w Nowym Sączu. W dniu 11 maja 1999 roku Sąd Okręgowy w Nowym Sączu unieważnił wyrok śmierci wydany w 1945, w pełni go rehabilitując.

Odznaczenia polskie:
  • Krzyż Walecznych (po raz pierwszy 9 czerwca 1941)
  • Krzyż Walecznych (po drugi i trzeci 24 sierpnia 1941)
  • Krzyż Srebrny Orderu Virtuti Militari (10 września 1941)
  • Krzyż Walecznych (po raz czwarty 23 stycznia 1942)
  • Medal Lotniczy (po raz pierwszy 30 sierpnia 1946)
  • Medal Lotniczy (po raz drugi, trzeci, czwarty 30 września 1946)
  • Złoty Krzyż Zasługi (1959)
Odznaczenia brytyjskie:
  • Distinguished Flying Cross DFC (21 września 1942)
  • 1939–1945 Star
  • Air Crew Europe Star
  • War Medal 1939–1945

Bronisław Franciszek Lewkowicz pseud.: „Kurs”, „Kompas” – major obserwator Polskich Sił Powietrznych, cichociemny, oficer Armii Krajowej, kawaler Orderu Virtuti Militari.

Urodzony 9 marca 1913 w Jarosławiu. 
Po ukończeniu gimnazjum wstąpił do Korpusu Kadetów Nr 3 w Rawiczu. W latach 1934–1935 uczył się w Szkole Podchorążych Rezerwy Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim, a latach 1935–1937 w Szkole Podchorążych Artylerii w Toruniu. Na stopień podporucznika został mianowany ze starszeństwem z 1 października 1937 i 77. lokatą w korpusie oficerów artylerii, i wcielony do 13 dywizjonu artylerii konnej w Brodach. W 1939 roku, po ukończeniu kursu obserwatorów, został przeniesiony 1 pułku lotniczego w Warszawie i przydzielony do 212 eskadry bombowej.

W szeregach X dywizjonu bombowego walczył w kampanii wrześniowej. Dostał się do niewoli radzieckiej, z której uciekł. Przekroczył granicę polsko-rumuńską. W październiku dostał się do Francji, gdzie wstąpił do Polskich Sił Powietrznych.

Od czerwca 1940 w Polskich Sił Powietrznych (numer służb. 76657). Przydział otrzymał do 304 dywizjonu bombowego, w którym wykonał dwie tury lotów operacyjnych, bombardowania celów w Niemczech. W 1942 służył w 6 (C) OTU – eskadrze treningu operacyjnego obrony wybrzeża dla załóg bombowych. W 1943 dostał przydział operacyjny do dywizjonu 301, który od 31 marca 1943 został włączony do 138 dywizjonu specjalnego RAF.

Po zgłoszeniu się w 1943 do służby w kraju, przeszkolony ze specjalnością w dywersji oraz lotnictwie. 15 grudnia 1943 złożył w Londynie przysięgę na rotę Armii Krajowej oraz przyjął pseudonim "Kurs". Grupa cichociemnych została wysłana belgijskim statkiem „Leopoldville” do Neapolu, gdzie dotarła 15 stycznia 1944, następnie na stację wyczekiwania w Laureto koło Brindisi. Stacjonowała tu polska 1586 eskadra specjalnego przeznaczenia której zadaniem były zrzuty osób oraz materiałowe do krajów okupowanych.

Zrzucony do okupowanej Polski w nocy z 27 na 28 kwietnia 1944 r., w operacji lotniczej „Weller 21", na placówkę odbiorczą „Koza” w okolicy miejscowości Bychawka, Bystrzyca, 18,5 km na południe od Lublina. Razem z nim, w składzie ekipy XLVII skoczyli cichociemni: ppłk pil. Jan Biały ps. Kadłub, kpt. pil. Jerzy Iszkowski ps. Orczyk, kpt. pil. Bronisław Lewkowicz ps. Kurs, por. technik Edmund Marynowski ps. Sejm. Skoczków przyjął oddział partyzancki ppor Aleksandra Sarkisowa ps. Szaruga oraz oddział Batalionów Chłopskich z placówki terenowej Bychawka.

Skierowano go do pracy w Wydziale Lotnictwa Oddziału III Operacyjnego Komendy Głównej AK na stanowisko oficera operacyjno-taktycznego. W sierpniu 1944 roku przedostał się do Puszczy Kampinoskiej, do pułku „Palmiry-Młociny”, gdzie służył w składzie specjalnego plutonu odbioru zrzutów dowodzonego przez Józefa Karneya „Drewno” w 1 kompanii por. „Zetesa”. Po rozbiciu oddziałów kampinoskich AK 5 października 1944 roku na czele grupy 20 żołnierzy dołączył w okolicach Góry Niemojewskiej do 25 pułku piechoty AK im. Ziemi Piotrkowsko-Opoczyńskiej w Podokręgu Piotrków AK, którym dowodził mjr Rudolf Jan Majewski „Leśniak”.

Lewkowicz został zastępcą dowódcy III baonu, a od 1 listopada zastępcą dowódcy 25 pp AK. 
W dniu 4 listopada 1944 roku podczas przemarszu w lasach przysuskich spod Gielniowa na południe od leśniczówki Huty (powiat przysuski) poległ w bitwie z oddziałami własowców i żołnierzy węgierskich. Został pochowany pod leśniczówką. Po wojnie jego ciało zostało przeniesione do zbiorowej mogiły na cmentarzu parafialnym w Gielniowie.

Ordery i odznaczenia:
  • Krzyż Srebrny Orderu Virtuti Militari nr 9193
  • Krzyż Walecznych – czterokrotnie
  • Medal Lotniczy – czterokrotnie

Edmund Marynowski pseud.: Sejm, Senat – oficer Wojska Polskiego, Polskich Sił Zbrojnych i Armii Krajowej, kapitan lotnictwa, cichociemny, uczestnik powstania warszawskiego.

Urodzony 14 stycznia 1913 w Warszawie.
W 1933 roku zdał maturę ukończywszy Państwową Szkołę Techniczną z Wydziałem Lotniczym i Samochodowym w Warszawie. Odbył służbę wojskową w Szkole Podchorążych Rezerwy Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim, a następnie w Szkole Podchorążych Rezerwy Lotnictwa w Dęblinie, którą ukończył 31 sierpnia 1934 roku. Odkomenderowany do 3 pułku lotniczego z przeniesieniem do rezerwy. Pracował w Instytucie Badań Technicznych Lotnictwa na stanowisku referenta prób silników.

We wrześniu 1939 roku został zmobilizowany do swojego Instytutu. Po ewakuacji Instytutu przekroczył granicę polsko-rumuńską 17 września 1939 roku. Był internowany w Rumunii. W styczniu 1940 roku znalazł się we Francji, gdzie został skierowany do Polskich Sił Powietrznych. W czerwcu 1940 roku dostał się do Wielkiej Brytanii, gdzie został przydzielony do obsady Polskiej Szkoły Pilotów. Pełnił funkcje adiutanta komendanta Bazy w Blackpool, ćwiczył w Polskiej Szkole Pilotażu w Hucknall, a od 5 listopada 1942 był oficerem prób silników amerykańskich po ich naprawie w 24 Maintenance Unit w Tern Hill.

Zgłosił się do służby w kraju. Po przeszkoleniu w zakresie lotnictwa został zaprzysiężony 15 grudnia 1943 roku w Oddziale VI Sztabu Naczelnego Wodza i przeniesiony do Głównej Bazy Przerzutowej w Brindisi we Włoszech. Skok do Polski wykonał w nocy z 27 na 28 kwietnia 1944 roku w grupie: Jan Biały, Jerzy Iszkowski i Bronisław Lewkowicz. Dostał przydział do Bazy Lotniczej „Łużyce” Obszaru Warszawskiego AK na stanowisko oficera nadzoru technicznego, później dodatkowo był oficerem ds. zleceń dowódcy bazy płka Jana Białego. Od kwietnia 1944 był dowódcą IV kompanii „Jur”.

W czasie powstania warszawskiego walczył w batalionie „Zaremba-Piorun”, a następnie był zastępcą dowódcy 2 kompanii lotniczej „Jura” tego batalionu. Po kapitulacji powstania został wywieziony do stalagu VII-F Lamsdorf, a następnie do oflagu VII-A Murnau w Bawarii. Obóz został wyzwolony 29 kwietnia 1945 roku.

Marynowski udał się do Wielkiej Brytanii, gdzie dotarł 25 czerwca 1945 roku. Dostał przydział do PSP, a od 11 listopada 1946 roku do PKPR.

Po 1948 roku wyemigrował z rodziną do Kanady, a następnie do USA. Obywatelstwo Stanów Zjednoczonych dostał w roku 1960. Mieszkał w Casper Wyoming, a od roku 2008 w Sun City West w Arizonie. Zmarł 9 czerwca 2014 w Sun City West w stanie Arizona.

Odznaczenia:
  • Krzyż Walecznych – czterokrotnie
  • Srebrny Krzyż Zasługi z Mieczami – 29 września 1944 roku
  • Medal Wojska
  • Medal Lotniczy – trzykrotnie
  • Srebrny Krzyż Zasługi
  • Air Crew Europe Star (Wielka Brytania).
Źródło:

środa, 7 kwietnia 2021

77. rocznica bitwy pod Pawlinem

Członkowie Stowarzyszenia Strażnicy Pamięci Ziemi Bychawskiej odwiedzili mogiłę żołnierzy porucznika Nerwy na cmentarzu w Babinie, w 77. rocznicę bitwy pod Pawlinem. 

Jednym z poległych był bychawiak Krzysztof Kula ps. "Krawiec" który faktycznie szył mundury dla oddziału.


Tak o tych dramatycznych wydarzeniach wspomina Stanisław Milaszkiewicz „Świder", 2 drużyna II pluton 8 OP AK :
    
    "Oddział por. ”Nerwy” był lotnym oddziałem liniowym pozostającym w ciągłym ruchu, nie zagrzewającym miejsca dłużej niż przez jeden dzień. Zbliżający się termin "Operacji Most" stworzył warunki ograniczającą jego ruchliwość. Oczekiwania na odkładane z dnia na dzień rozpoczęcie akcji wymagało ustawicznego "kręcenia się" zaangażowanych oddziałów wokół terenu lądowiska aby na dany sygnał zająć wyznaczone stanowiska
Po północy 5 kwietnia 1943 r. oddział "Nerwy" zajmował kwatery we wsi Pawlin sytuacja nic nastrajała optymistycznie. Wieś położona była około 7 km na wschód od Bełżyc, 2 km od lądowiska, we środku trójkąta, którego boki tworzyły szosy Bełżyce-Lublin, Bełżyce-Niedrzwica , i Niedrzwica – Lublin. Najdłuższy z boków tego trójkąta nie przekraczał l7 km. Lądowanie ciężkiej maszyny wśród nocnej ciszy nic mogło ujść uwadze Niemców, których wprawdzie większych sił w pobliskim terenie nie było; jednak około 1,5 km w kierunku północnym znajdował się bunkier, w którym stacjonowała załoga lotniczego posterunku obserwacyjnego, mogąca wszcząć alarm na pobliskim lotnisku polowym w Rudawcu Układ szos stwarzał niebezpieczeństwo szybkiego pojawienia się zmotoryzowanych jednostek niemieckich. Sytuacje pogarszał brak większych obszarów leśnych w pobliżu lądowiska dla odskoku w wypadku ewentualnej interwencji Niemców. Ponadto radiostacja "Pająka" już zwróciła, na siebie uwagę nieprzyjaciela, czego oznaką były pojawiające się od czasu do czasu węszące wozy pelengacyjne.(...)

(...) Wstawał dzień 7 kwietnia – Wielki Piątek . Słońce tego dnia wyszło z nad wiosennych mgieł na czyste niebo. Nocny przymrozek ustępował przed jego promieniami. Topniejące resztki śniegu tworzyły kałuże w koleinach wiejskich dróg i w bruzdach polnych. Wysunięte czujki tkwiły na swoich stanowiskach. o godzinie 10 zmieniłem właśnie swojego kolegę na posterunku obserwacyjno-alarmowym, ulokowanym na północno-zachodnim skraju wioski. Wkrótce zobaczyłem biegnącego w moim kierunku człowieka. W jego ruchach było coś niepokojącego. Z dala dawał rękami jakieś znaki. Gdy zdyszany dopadł do mnie, zdołał z siebie w biegu wyksztusić tylko jedno słowo: Niemcy! Niemcy! Błyskawiczna myśl – co robić ? Czy opuścić posterunek dla zawiadomienia oddziału, czy strzał alarmowy ? To znów uprzedzi także Niemców. A ci byli już blisko. Wśród pobliskich drzew i krzewów, wykorzystując osłony terenowe, zbliżała się tyraliera przygarbionych postaci w płaszczach „feldgrau”, w połyskujących w słońcu baniastych, złowrogich hełmach. Nie było chwili do stracenia. Zawróciłem biegiem do wsi, do kwatery dowództwa. Oddział był już zaalarmowany przez inny posterunek. Ze wszystkich kierunków nadchodziły meldunki o zbliżającej się obławie. Najgorsze przypuszczenia stały się faktem. Byliśmy w matni. Po zameldowaniu dowódcy sytuacji na moim kierunku obserwacji, pobiegłem co tchu do mojej drużyny. Żołnierze wybiegli ze swoich kwater z bronią w ręku, grupując się w oczekiwaniu na rozkazy. Woźnice w pośpiechu zaprzęgali niespokojne konie, po czym wyjeżdżali na drogę. Wpadłem do kwatery porywając swoją skrzynkę z amunicją do „suki” przy, której byłem amunicyjnym. Drugą skrzynkę zabrał już „Almanzor”. Dołączyłem szybko do zebranej już drużyny, trzymając się, blisko celowniczego kaemu – „Junaka”. Od strony dowództwa biegł już ku nam nasz drużynowy pchor. „Las” z„Bergmanem” w dłoni. Tu i ówdzie rozległy się pierwsze strzały. To zbliżający się Niemcy dawali znać o sobie. Palba karabinowa narastała z każdą chwila. Decyzja dowództwa była szybka : wyjścia nie było – musieliśmy podjąć walkę, przebić zacieśniający się pierścień. Była to jedyna możliwa decyzja, bowiem zajęcie pozycji obronnej skazałoby wieś, jej mieszkańców i nas na zagładę. Przystosowani do walki z zaskoczenia, niedostatecznie uzbrojeni nie mogliśmy długo stawiać czoła uzbrojonemu po zęby przeciwnikowi ,nie mówiąc już o jego druzgocącej przewadze liczebnej jak i w środkach ogniowych.
Zadyszany pchor. „Las” rzucił rozkaz! W tyralierę. Drużyna sprawnie jak na ćwiczeniach rozpierzchła się na boki. Żołnierze przypadli do ziemi wyszukując w nierównościach gruntu jakiej takiej osłony.
Pośrodku w jakimś wykrocie zajęła stanowisko obsługa „suki”,. Wprowadzona do kaemu rozwinięta taśma z nabojami połyskiwała złowrogo w słońcu. W pełnym napięciu oczekiwaniu, nie mogąc opanować przed bitewnego nerwowego drżenia, żołnierze przyczajeni na stanowiskach strzeleckich wyszukiwali nienawistnych celów.
- Niemcy nacierali z trzech stron, z kierunku trójkątnego układu szos. Od północy – rejonu odcinka szosy Matczyn – Radawiec, od wschodu z odcinka Niedrzwica – Stasin i od południowego zachodu – z linii Bełżyce – Niedrzwica w kierunku na Babin.
Ta ostatnia grupa, mając do przebycia nieco dłuższe odległości, przegrodzone rzeczką, weszła opóźniona w stosunku do poprzednich. Przypuszczając, że od tej strony pierścień niemiecki nie został zamknięty a uderzenie nieprzyjaciela, sądząc po meldunkach i kierunkach narastającej strzelaniny, obejmuje łuk od strony północno – wschodniej, dowództwo zadecydowało, że I drużyna będzie się wycofywać w kierunku południowo – zachodnim na odległy o około 2 kilometry las, niewielki lecz dający możliwość ewentualnego przetrwania na pozycjach obronnych do wieczora. III drużyna wycofa się poprzez wzgórze, w kierunku Babina. II drużyna osłaniać będzie wycofujące się drużyny I i II powstrzymując atak niemiecki z kierunku północno – wschodniego, wycofując się następnie w ślad za I drużyną. Obie wycofujące drużyny z miejsca rozwinęły się w szyk bojowy, pośpiesznie udając się w wyznaczonych kierunkach. I drużyna pod nieobecność drużynowego pchor. „Szwarca”, dowodzona była przez kpr „Czarnego”- bojowego podoficera armii wrześniowej. Już wkrótce narastająca gwałtownie strzelanina i huk granatów dobiegający od strony zachodniej wskazywały na to, że starła się ona z nieprzyjacielem. Jeszcze przez jakiś czas słychać było wśród gęstwy wystrzałów i długich serii niemieckich, krótkie oszczędne szczekanie naszego „Brena”, potem wszystko się zlało w jeden oddalający się zgiełk bitewny. Szli naprzód.
Kątem oka, w tył na prawo, widać było na stoku wzgórza poruszającą się skokami w kierunku Babina rozrzuconą tyralierę III drużyny. Dowodził nią zastępca „Nerwy”, lubiany przez wszystkich, szaleńczo odważny pchor. „Sęk”. Pierwsi strzelcy osiągnęli już, wydawało się, zbawczy szczyt.
Na naszym odcinku Niemcy ruszyli do natarcia. Nadbiegali gęstą tyralierą, skokami, sprawni, wyćwiczeni, siejąc spod pachy z peemów zapadając za upatrzonymi osłonami terenu. Nasza strona milczała, z palcami na spustach oczekując na rozkaz otwarcia ognia. Głośno łopotały serca w piersiach tych przeważnie młodych, nie ostrzelanych jeszcze w bojach żołnierzach.
Nerwy napięte do ostatnich granic. Groźna, błyskająca gęstym ogniem wystrzałów linia nieprzyjacielska zbliżała się zastraszająco szybko.
Wreszcie – ognia !
Pojedyncze wystrzały naszych karabinów posypały się niczym groch. Teraz już napięcie minęło. Chłopcy strzelali z furią, wyszukując tych unoszących się do skoku. Kilku wywinęło kozła, rozległy się wycia rannych, lecz wroga tyraliera parła naprzód. Nasz kaem milczał. Celowniczy szamotał się z zamkiem – bez rezultatu.
Dlaczego nie strzela ? Cóż warta drużyna i jej 10 karabinów, gdy jej kaem milczy.? Ogień własnego karabinu maszynowego to potęga, podtrzymująca na duchu całą drużynę, to oparcie dla tych, których serca sparaliżował strach i zwątpienie, to potęga trzymająca w szachu przeciwnika, umożliwiająca własnym żołnierzom zmianę stanowisk.
Wreszcie „suka” przemówiła. Z lejkowatego pyska buchnął snop ognia. Trzepocącą się taśmę z nabojami pochłaniał otwór z podajnika. W górę wytryskiwała fontanna wystrzelonych łusek.„Junak”, wielkie barczyste chłopisko przywarł twarzą do trzęsącej się kolby. Niemiecka linia załamała się nagle, zaskoczona niespodziewaną serią. Zalegli na chwilę...Na chwilę, bo nasz kaem ucichł. Zrozpaczona obsługa nie przestrzelanego z powodu notorycznego braku amunicji karabinu nie mogła podołać zjawisku stawania sztorcem naboju wprowadzonego do komory nabojowej. Niemcy już ochłonęli, znów ruszyli z wrzaskiem naprzód. Do kaemu przypadł ppor ”Nerwa”, szybko uporał się z zacięciem i wygarnął nową serię w kierunku nadbiegających. Kilku zwinęło się w śmiertelnym skręcie, inni walili się do tyłu, chwytając powietrze trzepocącymi rękoma. Strzelcy nasi nie próżnowali, skracając celowniki, brali na cel tych najbliższych. Wtem „suka” znowu zamilkła. Tym razem nie pomogło nic – kaem odmówił posłuszeństwa. Byliśmy zdani tylko na ogień naszych pojedynczych karabinów i dwóch peemów. To przyśpieszyło rozkaz wycofania się.
Cofanie się było zawsze naszą słabą stroną. Na ćwiczeniach, jak to na ćwiczeniach, nie przywiązywano do tego wielkiej wagi. Toteż wycofywanie przebiegało teraz bardzo niesprawnie. Już było widać, ze nie wytrzymamy naporu Niemców. W uciążliwym morderczym tempie odskoków do tyłu, ostrzeliwaniu się, obciążeni sprzętem, kluczyliśmy wśród drzew i opłotków chcąc oddalić się nieco od walczących linii, by zyskać trochę czasu na przywrócenie sprawności kaemu. Padaliśmy w rozmiękłe od słonecznych promieni błoto. Pot zalewał czoła, w skroniach łomotało, przed oczami wirowały czerwone płaty, w ustach- zapiekły język. Wpadliśmy do jednej z opustoszałych chałup.
- Pić !pić! – porwałem stojący garnek z mlekiem, które przy łapczywym gaszeniu pragnienia chlusnęło mi na koszulę i oblało unurzany w rzadkim błocie mundur.
Drżącymi rękami błyskawicznie rozebraliśmy kaem na drobne części, przetarli szmatami z błota i nasmarowali naftą z lampy stojącej na stole. – Może wreszcie przemówi. Wyskoczyliśmy z chałupy, zajmując stanowiska. Pociski cięły ze świstem gałęzie drzew, tłukły po ścianach i szybach.
Znów krótka seria i koniec... „ Suka” nasza „suka”, zdobyta na „szkopach” z narażeniem życia, nasza duma, wychuchana, wypielęgnowana, zawiodła nas w największej potrzebie, najbardziej krytycznym momencie odmówiła posłuszeństwa, stała się kawałem żelastwa. Celowniczy został prawie bezbronny, My, amunicyjni przyłączyliśmy się z powrotem do walki. Kawałki taśm amunicyjnych rozdzieliliśmy między chłopców. Drużyna ostrzeliwując się gęsto wycofywała się pospiesznie.
W ferworze walki, wśród huku wystrzałów i wybuchów granatów, nie słyszeliśmy odgłosów tragicznego zmagania się III drużyny, która osiągnąwszy grzbiet wzgórza, na otwartym terenie południowego stoku dostała się pod silny ogień niemieckich oddziałów nadciągających od strony Babina.
W tym śmiertelnym pojedynku pozostawało tylko jedno – przeć naprzód. „Sęk” poderwał swych chłopców do szturmu. Nacierali z impetem, zbliżając się do nieprzyjaciela na rzut granatem, usiłując utorować sobie drogę. Lecz niemiecka obrona przygotowała im straszliwe przyjęcie. Rozpaczliwy atak nie przyniósł rezultatu. Padł, trafiony celnym strzałem nieustraszony „Sęk’. Cóż, że za wybuchami swoich granatów wpadli na pierwsze linie niemieckie, dostali wprost w twarze silny, zmasowany ogień drugiego rzutu. Padli gęsto zabici i ranni – niezdolni już do dalszej walki. Szczęśliwy był ten, któremu został dla siebie ostatni nabój. Ostatnich usiłujących wycofać się z tego piekła dosięgały wrogie pociski.
Około godziny 14 na kierunku natarcia I drużyny nie było już słychać strzałów. Drużyna ta otarła się o lewe skrzydło Niemców nacierających od strony Babina i odrzuciwszy ich śmiałym, zdecydowanym atakiem, osiągnęła zbawczą ścianę lasu. Drużyna, zabrawszy swych rannych, wydostała się z okrążenia bez strat w ludziach.
W tym czasie dochodzący zza wzgórza babińskiego łomot granatów stawał się coraz rzadszy, cichł, słabło natężenie strzelaniny. To ginęli w zażartym boju ostatni żołnierze III drużyny. Prócz pchor „Sęka” padli w tej nierównej walce: pchor. „Tur”, zca dcy drużyny , pchor „Barnaba”, sanitariusz oddziału , pchor „Kmita”, szeregowcy : „Smyk”, „Szumny”, „Wesoły”, „Rak”, „Cygan”, „Zrąb”, „Maur”, „Klops”, „Nieznany”, „Krawiec”, „Orzeł”, „Burza”, „Lwowiak”, „Pokorny”, i „Biały”.
Trzecia drużyna przestała istnieć.
W tym samym czasie II drużyna, odpierając zaciekłe ataki połączonych zgrupowań niemieckich nacierających od wschodu, i północnego wschodu osiągnęła zachodni skraj wioski. Pozostała do przebycia najgorsza przestrzeń gołych, rozmiękłych pól, przedzielona dwoma kępami małych zagajników. Za polami ciemniała ściana, nie wiedzieć co kryjącego lasu.
Chłopców z II drużyny, w pierwszej fazie bitwy, gdy trzymali się jeszcze na pozycjach obronnych, szczęśliwie omijały pociski. Fatalny brak broni maszynowej był tragiczny w skutkach, gdy zaczęto się wycofywać się przez opłotki, ogrodzenia, krzaki. Padali pierwsi zabici i ranni.
Ranni . – w regularnych armiach żołnierze mają za sobą oddziały sanitarne, ściągające rannych z pola bitwy, respektowane zwykle przez przeciwnika, mają środki transportu, lekarzy, opatrunki i leki.
Żołnierz – partyzant pozbawiony był tego wszystkiego. Drobne zranienie mógł zabezpieczyć opatrunkiem osobistym – to było wszystko czym rozporządzał. Być rannym na polu walki w odwrocie gdy poruszanie się o własnych siłach nie było możliwe – oznaczało śmierć, którą ci o silnych charakterach woleli ostatnim nabojem czy granatem zadać sobie sami, niż wpaść żywym w ręce niemieckie.
Pierwszym rannym został „Śnieg”. Pociski przestrzeliły mu obie stopy. Wiedząc, jak hitlerowcy postępują z rannymi, wołał do przebiegających obok niego kolegów:
Chłopcy nie zostawiajcie mnie, zastrzelcie!
Przypadliśmy do niego .- „Śnieg”, usiedzisz na koniu? Z opuszczonego wozu wyprzęgliśmy konia, na którego posadziliśmy rannego, wskazując mu kierunek ucieczki. Spłoszone zwierzę ruszyło wyciągniętym kłusem z przylgniętym do grzbietu jeźdźcem. Chwilę popatrzyliśmy za nim. Koń zatoczył szeroki łuk, skręcając w stronę pozycji niemieckich, po czym zawrócił ku nam. Gdy był już blisko – stanął. Z jeźdźca i konia lały się na ziemię strugi krwi. Po chwili martwy „Śnieg” zwalił się na ziemię...
Zabudowania, w miarę zbliżania się do końca wsi stawały się coraz rzadsze. Wreszcie kończyły się, pozbawiając nas osłon spoza których można było bezpieczniej ostrzeliwać nacierających.
W pewnej chwili ppor „Nerwa” polecił stwierdzić, czy w oddalonym już od wsi samotnym zabudowaniu, leżącym na kierunku wycofywania się oddziału, nie ma Niemców. Przygarbieni, przypadając co chwila do błotnistej mazi, posuwaliśmy się naprzód: pchor. „Nemrod”, „Figaro”, „Sowa” i ja. Pociski z różnych, trudnych do określenia stron kotłowały się po polu. Gdy byliśmy już kilkanaście metrów od zabudowania, nie było wątpliwości: za węgłów stodoły, zza pagórków rozwiezionego nawozu, błyskały ognie wystrzałów. Odwrotu nie było, należało za wszelką cenę dopaść do ściany stodoły mimo, że za ich ścianami kryli się Niemcy. Przylgnęliśmy do ziemi. Zauważyłem jak w pewnym momencie skryty za kupką nawozu Niemiec wypruł z peemu długą serię w naszym kierunku, zdawało się – w samą twarz. Strach sparaliżował ruchy, jednak w tej samej chwili odpowiedziałem mu puknięciem ze swojego kbk. „Nemrod” leżący obok mnie opuścił nagle głowę. Dostał wprost w czoło. Niewiele i mnie brakowało. Dopiero później po bitwie stwierdziłem, że przestrzelona jest kolba mego karabinu i przedziurawiona manierka z chlebakiem. Dziwne są drogi pocisków... Jeszcze jeden skok, drugi, gdy śmiertelnie zdyszani, nie mogąc złapać tchu, dopadliśmy ściany. Niemców zza ściany postanowiliśmy unieszkodliwić granatami. Mieliśmy po jednym ciężkim, angielskim granacie obronnym. Wyrwawszy zawleczki przerzuciliśmy je przez dach stodoły, stoczyły się po przeciwległym jego spadzie na łby niemieckie. Gdy przebrzmiały wybuchy, „Figaro” wychylił się, by zorientować się w skutkach. W tej chwili pocisk ekrazytowy trafił go w dłoń. Roztrzaskane kości sterczały na wszystkie strony. Chłopiec wył nieprzytomny z bólu, trzymając za przegub okropnie zmasakrowanej ręki. Jedyna pomocą, jakiej mogliśmy mu udzielić, było silne związanie bandażem dla powstrzymania upływu krwi.
W II wojnie światowej żadne z walczących armii nie używały pocisków ekrazytowych, znanych pod nazwą „dum – dum”, zabronionych przez konwencję genewska. Niemcy w stosunku do nas nie mieli skrupułów : „Zwycięzców nikt nie będzie sądził”.
Tymczasem, wobec silnego naporu Niemców, nie czekając na rezultat naszego rozpoznania, wycofująca się drużyna, ostrzeliwując się resztkami amunicji, wyszła na otwarta przestrzeń. Prócz nierówności gruntu , nie było tu już żadnych osłon. Pociski niemieckie czyniły straszne spustoszenie. Padł ranny pchor. „Las”, zginął „Sten”, „Zyga”, „Smutny”, na polu walki zostali : „Groźny”, „Giewont”, „Góral”, „Wiatr”, „Kruk”. Rosjanin „Iwan”, który przypadł do naszej stodoły zasiadł za węgłem, mając jeszcze dość dużo amunicji do swego „Musina”, ostrzeliwał powoli, systematycznie wybrane cele. Tam też został. Zginął dalej „Sowa”, gdy opuściliśmy zaciszną chwilowo ścianę stodoły.
„Junak” dźwigający bezużyteczną „sukę”, po otrzymaniu postrzału, pozostawił ją na polu. „Wróbel” usiłujący wyprowadzić wóz taborowy, został trafiony pociskiem ekrazytowym w tył głowy. Pocisk rozniósł mu całą twarz.
Pozostali przy życiu żołnierze II drużyny osiągali już zagajniki położone pośrodku pola.
Przebiegając obok rannego „Lasa” spostrzegłem, że żyje, porusza się. Z wysiłkiem podźwignąłem go z ziemi i przerzuciwszy przez plecy, zginając się pod ciężarem, powlokłem się w stronę zagajników. Nie trafił nas szczęśliwie żaden z pocisków buszujących po polu. W zagajniku, dysząc ciężko ze zmęczenia, ułożyłem rannego na trawie. Naszych już nie było. Widziałem, jak skokami przebywali ostatnią przeszkodę, dzielącą ich od kilkaset metrów dalej rozciągającego się lasu. Zdawałem sobie sprawę, że z rannym na plecach nie przebędę tak wielkiej przestrzeni. Nie było chwili do stracenia. Biegiem zawróciłem na pole, gdzie stał wóz z martwym „Wróblem”. Pobojowisko na które w pośpiechu rzuciłem okiem, zasłane było ciałami naszych chłopców, trupami koni, porozbijanymi wozami i porozrzucanym sprzętem. W oddali stała na rozkraczonych nogach nasza porzucona „suka”. Niemiecka tyraliera zbliżała się szybko. Za nią, od strony południowo – wschodniej, nadciągała druga. Początkowo błysnęła mi myśl, że to może wracają nasi z III drużyny. Ale nie, gardłowe wrzaski nie pozostawiały wątpliwości. Grupa ta, po zniszczeniu III drużyny szła od strony Babina. Posłałem im na pożegnanie kilka pocisków, po czym kryjąc się za końmi, biegiem zajechałem do zagajnika. Z ulgą zobaczyłem, że nie jestem sam. Na polu, przyczajony ze „Schmeiserem” czekał ppor.„Nerwa”
Położywszy rannego „Lasa” na wozie, chwyciłem konie za uprząż przy pysku i wyjechałem na pole. Ppor. „Nerwa” wycofywał się przede mną. Byłem ostatnim celem dla nadbiegających Niemców. Biegłem zdyszany obok koni, trzymając ręką za uzdę. Obydwa szły posłusznie. Wokół z trzaskiem rwały się pociski ekrazytowe. Wtem jeden z koni, trafiony zwalił się na ziemię. Drżącymi z podniecenia rękami usiłowałem odpiąć naprężoną uprząż od wozu. W końcu bagnetem udało mi się przeciąć postronki i zostawiwszy leżącego w śmiertelnych konwulsjach konia, ukryty za szyją drugiego, pognałem co sił w stronę lasu. Niemcy przebiegali już zagajnik i mieli mnie jak na dłoni. Szczęście mi jednak dopisywało, nie dosięgnął mnie bowiem żaden z roju goniących pocisków. Na brzegu lasu spotkałem oczekującego dowódcę. Było nas dwóch. Resztę pochłonął las – nasz sprzymierzeniec. Słońce stało już nad zachodem, to też Niemcy zrezygnowali widocznie z dalszego pościgu. Na nasze szczęście, być może przez przypadek, nie zdążyli nam odciąć drogi do lasu.
Odpocząwszy chwilę, wlekliśmy obolałe nogi, posuwając się leśną drogą w kierunku północnym. Z przerażeniem stwierdziłem pustki w ładownicach. W karabinie pozostawał wprowadzony w lufę jeden nabój. Martwy „Wróbel” miał wypełnione ładownice, lecz nabojami do „Lebela”. Byłem praktycznie bezbronny. Nałożywszy bagnet na karabin, myślałem naiwnie, że jeszcze tym będę mógł się bronić.
Cisza leśna, która ogarnęła nas po całodziennym huku wystrzałów dzwoniła
w uszach. W głowie kłębowisko myśli wokół tragicznych wypadków dnia.
Z daleka, od strony pobojowiska dobiegały jeszcze odgłosy pojedynczych wystrzałów. To hitlerowcy mordowali pozostałych przy życiu partyzantów.
Wkrótce las zaczął się przerzedzać - doszliśmy do szosy. Przy szosie – wioska, a za nią niezbyt daleko – znów las. Rozejrzawszy się w obydwu kierunkach, pośpiesznie przebyliśmy jezdnię, po czym wjechaliśmy w podwórze wiejskiej zagrody. W tym momencie zdrętwiałem: szosą od strony Matczyna nadjeżdżała zmotoryzowana kolumna niemiecka. Przodem jechał „łazik”, w nim kilku oficerów za nim kilka wozów ciężarowych wypełnionym wojskiem. Ppor. „Nerwa” ukryty za węgłem chaty, odciągnął powoli zamek „Schmeisera”. Ja trzymając konia przy pysku, stałem nieruchomo za jego szyją. „Łazik” zwalniając, zatrzymał się naprzeciw bramy naszego podwórka, a za nim pozostałe wozy.
Na czole wystąpiły mi krople potu. Teraz – już koniec. Co robić? Stałem nieruchomo zamarły z przerażenia. Odpowiedź przyszła sama: Niemcy poszwargotali przez chwilę, po czym ruszyli dalej. Nie zauważyli nas.
Zaspokoiwszy pragnienie wodą ze studni, skierowaliśmy się w stronę lasu. Po przebyciu około kilometra, zajechaliśmy do samotnego zabudowania w lesie, gdzie opatrzyliśmy skomplikowane rany pchor „Lasa”. Pocisk przebił mu policzek, przeszedł przez obojczyk i przedramię. Szczęście, że był to zwykły pocisk.
Obawiając się nadejścia Niemców, ukryłem się w zaroślach, obserwując drogę, którą przybyliśmy. Zmierzch już zapadał, gdy pojawiła się na niej grupa zbrojnych ludzi. Znów na moment załomotało serce: Niemcy! Wkrótce jednak rozróżniłem polskie słowa, a gdy podeszli bliżej – angielskie „battle-dressy”, jakie nosił oddział „Szarugi”. Był to rzeczywiście ten oddział, wraz z nim przybyli pozbierani po drodze rozbitkowie z naszej I i II drużyny.
Nocą odwieziono rannego pchor. „Lasa” do lekarza w Bełżycach. Oddział wrócił na pobojowisko by pochować poległych towarzyszy. Niemców już nie było. Zabrawszy swoich zabitych i rannych odjechali.
W księżycowej upiornej poświacie chłopcy znosili i składali na wozy martwe ciała kolegów. Widok był okropny, zmasakrowane, skrwawione ciała świadczyły o pastwieniu się nad rannymi przed zadaniem śmierci. Zamordowani obdarci byli ze wszystkiego, co mieli na sobie niemieckiego pochodzenia.
Szarzało, gdy na cmentarzu w Babinie złożono do wspólnej mogiły ciała 32 poległych żołnierzy - partyzantów."

Cześć i Chwała Bohaterom 

Żródło: