profilki

środa, 7 kwietnia 2021

77. rocznica bitwy pod Pawlinem

Członkowie Stowarzyszenia Strażnicy Pamięci Ziemi Bychawskiej odwiedzili mogiłę żołnierzy porucznika Nerwy na cmentarzu w Babinie, w 77. rocznicę bitwy pod Pawlinem. 

Jednym z poległych był bychawiak Krzysztof Kula ps. "Krawiec" który faktycznie szył mundury dla oddziału.


Tak o tych dramatycznych wydarzeniach wspomina Stanisław Milaszkiewicz „Świder", 2 drużyna II pluton 8 OP AK :
    
    "Oddział por. ”Nerwy” był lotnym oddziałem liniowym pozostającym w ciągłym ruchu, nie zagrzewającym miejsca dłużej niż przez jeden dzień. Zbliżający się termin "Operacji Most" stworzył warunki ograniczającą jego ruchliwość. Oczekiwania na odkładane z dnia na dzień rozpoczęcie akcji wymagało ustawicznego "kręcenia się" zaangażowanych oddziałów wokół terenu lądowiska aby na dany sygnał zająć wyznaczone stanowiska
Po północy 5 kwietnia 1943 r. oddział "Nerwy" zajmował kwatery we wsi Pawlin sytuacja nic nastrajała optymistycznie. Wieś położona była około 7 km na wschód od Bełżyc, 2 km od lądowiska, we środku trójkąta, którego boki tworzyły szosy Bełżyce-Lublin, Bełżyce-Niedrzwica , i Niedrzwica – Lublin. Najdłuższy z boków tego trójkąta nie przekraczał l7 km. Lądowanie ciężkiej maszyny wśród nocnej ciszy nic mogło ujść uwadze Niemców, których wprawdzie większych sił w pobliskim terenie nie było; jednak około 1,5 km w kierunku północnym znajdował się bunkier, w którym stacjonowała załoga lotniczego posterunku obserwacyjnego, mogąca wszcząć alarm na pobliskim lotnisku polowym w Rudawcu Układ szos stwarzał niebezpieczeństwo szybkiego pojawienia się zmotoryzowanych jednostek niemieckich. Sytuacje pogarszał brak większych obszarów leśnych w pobliżu lądowiska dla odskoku w wypadku ewentualnej interwencji Niemców. Ponadto radiostacja "Pająka" już zwróciła, na siebie uwagę nieprzyjaciela, czego oznaką były pojawiające się od czasu do czasu węszące wozy pelengacyjne.(...)

(...) Wstawał dzień 7 kwietnia – Wielki Piątek . Słońce tego dnia wyszło z nad wiosennych mgieł na czyste niebo. Nocny przymrozek ustępował przed jego promieniami. Topniejące resztki śniegu tworzyły kałuże w koleinach wiejskich dróg i w bruzdach polnych. Wysunięte czujki tkwiły na swoich stanowiskach. o godzinie 10 zmieniłem właśnie swojego kolegę na posterunku obserwacyjno-alarmowym, ulokowanym na północno-zachodnim skraju wioski. Wkrótce zobaczyłem biegnącego w moim kierunku człowieka. W jego ruchach było coś niepokojącego. Z dala dawał rękami jakieś znaki. Gdy zdyszany dopadł do mnie, zdołał z siebie w biegu wyksztusić tylko jedno słowo: Niemcy! Niemcy! Błyskawiczna myśl – co robić ? Czy opuścić posterunek dla zawiadomienia oddziału, czy strzał alarmowy ? To znów uprzedzi także Niemców. A ci byli już blisko. Wśród pobliskich drzew i krzewów, wykorzystując osłony terenowe, zbliżała się tyraliera przygarbionych postaci w płaszczach „feldgrau”, w połyskujących w słońcu baniastych, złowrogich hełmach. Nie było chwili do stracenia. Zawróciłem biegiem do wsi, do kwatery dowództwa. Oddział był już zaalarmowany przez inny posterunek. Ze wszystkich kierunków nadchodziły meldunki o zbliżającej się obławie. Najgorsze przypuszczenia stały się faktem. Byliśmy w matni. Po zameldowaniu dowódcy sytuacji na moim kierunku obserwacji, pobiegłem co tchu do mojej drużyny. Żołnierze wybiegli ze swoich kwater z bronią w ręku, grupując się w oczekiwaniu na rozkazy. Woźnice w pośpiechu zaprzęgali niespokojne konie, po czym wyjeżdżali na drogę. Wpadłem do kwatery porywając swoją skrzynkę z amunicją do „suki” przy, której byłem amunicyjnym. Drugą skrzynkę zabrał już „Almanzor”. Dołączyłem szybko do zebranej już drużyny, trzymając się, blisko celowniczego kaemu – „Junaka”. Od strony dowództwa biegł już ku nam nasz drużynowy pchor. „Las” z„Bergmanem” w dłoni. Tu i ówdzie rozległy się pierwsze strzały. To zbliżający się Niemcy dawali znać o sobie. Palba karabinowa narastała z każdą chwila. Decyzja dowództwa była szybka : wyjścia nie było – musieliśmy podjąć walkę, przebić zacieśniający się pierścień. Była to jedyna możliwa decyzja, bowiem zajęcie pozycji obronnej skazałoby wieś, jej mieszkańców i nas na zagładę. Przystosowani do walki z zaskoczenia, niedostatecznie uzbrojeni nie mogliśmy długo stawiać czoła uzbrojonemu po zęby przeciwnikowi ,nie mówiąc już o jego druzgocącej przewadze liczebnej jak i w środkach ogniowych.
Zadyszany pchor. „Las” rzucił rozkaz! W tyralierę. Drużyna sprawnie jak na ćwiczeniach rozpierzchła się na boki. Żołnierze przypadli do ziemi wyszukując w nierównościach gruntu jakiej takiej osłony.
Pośrodku w jakimś wykrocie zajęła stanowisko obsługa „suki”,. Wprowadzona do kaemu rozwinięta taśma z nabojami połyskiwała złowrogo w słońcu. W pełnym napięciu oczekiwaniu, nie mogąc opanować przed bitewnego nerwowego drżenia, żołnierze przyczajeni na stanowiskach strzeleckich wyszukiwali nienawistnych celów.
- Niemcy nacierali z trzech stron, z kierunku trójkątnego układu szos. Od północy – rejonu odcinka szosy Matczyn – Radawiec, od wschodu z odcinka Niedrzwica – Stasin i od południowego zachodu – z linii Bełżyce – Niedrzwica w kierunku na Babin.
Ta ostatnia grupa, mając do przebycia nieco dłuższe odległości, przegrodzone rzeczką, weszła opóźniona w stosunku do poprzednich. Przypuszczając, że od tej strony pierścień niemiecki nie został zamknięty a uderzenie nieprzyjaciela, sądząc po meldunkach i kierunkach narastającej strzelaniny, obejmuje łuk od strony północno – wschodniej, dowództwo zadecydowało, że I drużyna będzie się wycofywać w kierunku południowo – zachodnim na odległy o około 2 kilometry las, niewielki lecz dający możliwość ewentualnego przetrwania na pozycjach obronnych do wieczora. III drużyna wycofa się poprzez wzgórze, w kierunku Babina. II drużyna osłaniać będzie wycofujące się drużyny I i II powstrzymując atak niemiecki z kierunku północno – wschodniego, wycofując się następnie w ślad za I drużyną. Obie wycofujące drużyny z miejsca rozwinęły się w szyk bojowy, pośpiesznie udając się w wyznaczonych kierunkach. I drużyna pod nieobecność drużynowego pchor. „Szwarca”, dowodzona była przez kpr „Czarnego”- bojowego podoficera armii wrześniowej. Już wkrótce narastająca gwałtownie strzelanina i huk granatów dobiegający od strony zachodniej wskazywały na to, że starła się ona z nieprzyjacielem. Jeszcze przez jakiś czas słychać było wśród gęstwy wystrzałów i długich serii niemieckich, krótkie oszczędne szczekanie naszego „Brena”, potem wszystko się zlało w jeden oddalający się zgiełk bitewny. Szli naprzód.
Kątem oka, w tył na prawo, widać było na stoku wzgórza poruszającą się skokami w kierunku Babina rozrzuconą tyralierę III drużyny. Dowodził nią zastępca „Nerwy”, lubiany przez wszystkich, szaleńczo odważny pchor. „Sęk”. Pierwsi strzelcy osiągnęli już, wydawało się, zbawczy szczyt.
Na naszym odcinku Niemcy ruszyli do natarcia. Nadbiegali gęstą tyralierą, skokami, sprawni, wyćwiczeni, siejąc spod pachy z peemów zapadając za upatrzonymi osłonami terenu. Nasza strona milczała, z palcami na spustach oczekując na rozkaz otwarcia ognia. Głośno łopotały serca w piersiach tych przeważnie młodych, nie ostrzelanych jeszcze w bojach żołnierzach.
Nerwy napięte do ostatnich granic. Groźna, błyskająca gęstym ogniem wystrzałów linia nieprzyjacielska zbliżała się zastraszająco szybko.
Wreszcie – ognia !
Pojedyncze wystrzały naszych karabinów posypały się niczym groch. Teraz już napięcie minęło. Chłopcy strzelali z furią, wyszukując tych unoszących się do skoku. Kilku wywinęło kozła, rozległy się wycia rannych, lecz wroga tyraliera parła naprzód. Nasz kaem milczał. Celowniczy szamotał się z zamkiem – bez rezultatu.
Dlaczego nie strzela ? Cóż warta drużyna i jej 10 karabinów, gdy jej kaem milczy.? Ogień własnego karabinu maszynowego to potęga, podtrzymująca na duchu całą drużynę, to oparcie dla tych, których serca sparaliżował strach i zwątpienie, to potęga trzymająca w szachu przeciwnika, umożliwiająca własnym żołnierzom zmianę stanowisk.
Wreszcie „suka” przemówiła. Z lejkowatego pyska buchnął snop ognia. Trzepocącą się taśmę z nabojami pochłaniał otwór z podajnika. W górę wytryskiwała fontanna wystrzelonych łusek.„Junak”, wielkie barczyste chłopisko przywarł twarzą do trzęsącej się kolby. Niemiecka linia załamała się nagle, zaskoczona niespodziewaną serią. Zalegli na chwilę...Na chwilę, bo nasz kaem ucichł. Zrozpaczona obsługa nie przestrzelanego z powodu notorycznego braku amunicji karabinu nie mogła podołać zjawisku stawania sztorcem naboju wprowadzonego do komory nabojowej. Niemcy już ochłonęli, znów ruszyli z wrzaskiem naprzód. Do kaemu przypadł ppor ”Nerwa”, szybko uporał się z zacięciem i wygarnął nową serię w kierunku nadbiegających. Kilku zwinęło się w śmiertelnym skręcie, inni walili się do tyłu, chwytając powietrze trzepocącymi rękoma. Strzelcy nasi nie próżnowali, skracając celowniki, brali na cel tych najbliższych. Wtem „suka” znowu zamilkła. Tym razem nie pomogło nic – kaem odmówił posłuszeństwa. Byliśmy zdani tylko na ogień naszych pojedynczych karabinów i dwóch peemów. To przyśpieszyło rozkaz wycofania się.
Cofanie się było zawsze naszą słabą stroną. Na ćwiczeniach, jak to na ćwiczeniach, nie przywiązywano do tego wielkiej wagi. Toteż wycofywanie przebiegało teraz bardzo niesprawnie. Już było widać, ze nie wytrzymamy naporu Niemców. W uciążliwym morderczym tempie odskoków do tyłu, ostrzeliwaniu się, obciążeni sprzętem, kluczyliśmy wśród drzew i opłotków chcąc oddalić się nieco od walczących linii, by zyskać trochę czasu na przywrócenie sprawności kaemu. Padaliśmy w rozmiękłe od słonecznych promieni błoto. Pot zalewał czoła, w skroniach łomotało, przed oczami wirowały czerwone płaty, w ustach- zapiekły język. Wpadliśmy do jednej z opustoszałych chałup.
- Pić !pić! – porwałem stojący garnek z mlekiem, które przy łapczywym gaszeniu pragnienia chlusnęło mi na koszulę i oblało unurzany w rzadkim błocie mundur.
Drżącymi rękami błyskawicznie rozebraliśmy kaem na drobne części, przetarli szmatami z błota i nasmarowali naftą z lampy stojącej na stole. – Może wreszcie przemówi. Wyskoczyliśmy z chałupy, zajmując stanowiska. Pociski cięły ze świstem gałęzie drzew, tłukły po ścianach i szybach.
Znów krótka seria i koniec... „ Suka” nasza „suka”, zdobyta na „szkopach” z narażeniem życia, nasza duma, wychuchana, wypielęgnowana, zawiodła nas w największej potrzebie, najbardziej krytycznym momencie odmówiła posłuszeństwa, stała się kawałem żelastwa. Celowniczy został prawie bezbronny, My, amunicyjni przyłączyliśmy się z powrotem do walki. Kawałki taśm amunicyjnych rozdzieliliśmy między chłopców. Drużyna ostrzeliwując się gęsto wycofywała się pospiesznie.
W ferworze walki, wśród huku wystrzałów i wybuchów granatów, nie słyszeliśmy odgłosów tragicznego zmagania się III drużyny, która osiągnąwszy grzbiet wzgórza, na otwartym terenie południowego stoku dostała się pod silny ogień niemieckich oddziałów nadciągających od strony Babina.
W tym śmiertelnym pojedynku pozostawało tylko jedno – przeć naprzód. „Sęk” poderwał swych chłopców do szturmu. Nacierali z impetem, zbliżając się do nieprzyjaciela na rzut granatem, usiłując utorować sobie drogę. Lecz niemiecka obrona przygotowała im straszliwe przyjęcie. Rozpaczliwy atak nie przyniósł rezultatu. Padł, trafiony celnym strzałem nieustraszony „Sęk’. Cóż, że za wybuchami swoich granatów wpadli na pierwsze linie niemieckie, dostali wprost w twarze silny, zmasowany ogień drugiego rzutu. Padli gęsto zabici i ranni – niezdolni już do dalszej walki. Szczęśliwy był ten, któremu został dla siebie ostatni nabój. Ostatnich usiłujących wycofać się z tego piekła dosięgały wrogie pociski.
Około godziny 14 na kierunku natarcia I drużyny nie było już słychać strzałów. Drużyna ta otarła się o lewe skrzydło Niemców nacierających od strony Babina i odrzuciwszy ich śmiałym, zdecydowanym atakiem, osiągnęła zbawczą ścianę lasu. Drużyna, zabrawszy swych rannych, wydostała się z okrążenia bez strat w ludziach.
W tym czasie dochodzący zza wzgórza babińskiego łomot granatów stawał się coraz rzadszy, cichł, słabło natężenie strzelaniny. To ginęli w zażartym boju ostatni żołnierze III drużyny. Prócz pchor „Sęka” padli w tej nierównej walce: pchor. „Tur”, zca dcy drużyny , pchor „Barnaba”, sanitariusz oddziału , pchor „Kmita”, szeregowcy : „Smyk”, „Szumny”, „Wesoły”, „Rak”, „Cygan”, „Zrąb”, „Maur”, „Klops”, „Nieznany”, „Krawiec”, „Orzeł”, „Burza”, „Lwowiak”, „Pokorny”, i „Biały”.
Trzecia drużyna przestała istnieć.
W tym samym czasie II drużyna, odpierając zaciekłe ataki połączonych zgrupowań niemieckich nacierających od wschodu, i północnego wschodu osiągnęła zachodni skraj wioski. Pozostała do przebycia najgorsza przestrzeń gołych, rozmiękłych pól, przedzielona dwoma kępami małych zagajników. Za polami ciemniała ściana, nie wiedzieć co kryjącego lasu.
Chłopców z II drużyny, w pierwszej fazie bitwy, gdy trzymali się jeszcze na pozycjach obronnych, szczęśliwie omijały pociski. Fatalny brak broni maszynowej był tragiczny w skutkach, gdy zaczęto się wycofywać się przez opłotki, ogrodzenia, krzaki. Padali pierwsi zabici i ranni.
Ranni . – w regularnych armiach żołnierze mają za sobą oddziały sanitarne, ściągające rannych z pola bitwy, respektowane zwykle przez przeciwnika, mają środki transportu, lekarzy, opatrunki i leki.
Żołnierz – partyzant pozbawiony był tego wszystkiego. Drobne zranienie mógł zabezpieczyć opatrunkiem osobistym – to było wszystko czym rozporządzał. Być rannym na polu walki w odwrocie gdy poruszanie się o własnych siłach nie było możliwe – oznaczało śmierć, którą ci o silnych charakterach woleli ostatnim nabojem czy granatem zadać sobie sami, niż wpaść żywym w ręce niemieckie.
Pierwszym rannym został „Śnieg”. Pociski przestrzeliły mu obie stopy. Wiedząc, jak hitlerowcy postępują z rannymi, wołał do przebiegających obok niego kolegów:
Chłopcy nie zostawiajcie mnie, zastrzelcie!
Przypadliśmy do niego .- „Śnieg”, usiedzisz na koniu? Z opuszczonego wozu wyprzęgliśmy konia, na którego posadziliśmy rannego, wskazując mu kierunek ucieczki. Spłoszone zwierzę ruszyło wyciągniętym kłusem z przylgniętym do grzbietu jeźdźcem. Chwilę popatrzyliśmy za nim. Koń zatoczył szeroki łuk, skręcając w stronę pozycji niemieckich, po czym zawrócił ku nam. Gdy był już blisko – stanął. Z jeźdźca i konia lały się na ziemię strugi krwi. Po chwili martwy „Śnieg” zwalił się na ziemię...
Zabudowania, w miarę zbliżania się do końca wsi stawały się coraz rzadsze. Wreszcie kończyły się, pozbawiając nas osłon spoza których można było bezpieczniej ostrzeliwać nacierających.
W pewnej chwili ppor „Nerwa” polecił stwierdzić, czy w oddalonym już od wsi samotnym zabudowaniu, leżącym na kierunku wycofywania się oddziału, nie ma Niemców. Przygarbieni, przypadając co chwila do błotnistej mazi, posuwaliśmy się naprzód: pchor. „Nemrod”, „Figaro”, „Sowa” i ja. Pociski z różnych, trudnych do określenia stron kotłowały się po polu. Gdy byliśmy już kilkanaście metrów od zabudowania, nie było wątpliwości: za węgłów stodoły, zza pagórków rozwiezionego nawozu, błyskały ognie wystrzałów. Odwrotu nie było, należało za wszelką cenę dopaść do ściany stodoły mimo, że za ich ścianami kryli się Niemcy. Przylgnęliśmy do ziemi. Zauważyłem jak w pewnym momencie skryty za kupką nawozu Niemiec wypruł z peemu długą serię w naszym kierunku, zdawało się – w samą twarz. Strach sparaliżował ruchy, jednak w tej samej chwili odpowiedziałem mu puknięciem ze swojego kbk. „Nemrod” leżący obok mnie opuścił nagle głowę. Dostał wprost w czoło. Niewiele i mnie brakowało. Dopiero później po bitwie stwierdziłem, że przestrzelona jest kolba mego karabinu i przedziurawiona manierka z chlebakiem. Dziwne są drogi pocisków... Jeszcze jeden skok, drugi, gdy śmiertelnie zdyszani, nie mogąc złapać tchu, dopadliśmy ściany. Niemców zza ściany postanowiliśmy unieszkodliwić granatami. Mieliśmy po jednym ciężkim, angielskim granacie obronnym. Wyrwawszy zawleczki przerzuciliśmy je przez dach stodoły, stoczyły się po przeciwległym jego spadzie na łby niemieckie. Gdy przebrzmiały wybuchy, „Figaro” wychylił się, by zorientować się w skutkach. W tej chwili pocisk ekrazytowy trafił go w dłoń. Roztrzaskane kości sterczały na wszystkie strony. Chłopiec wył nieprzytomny z bólu, trzymając za przegub okropnie zmasakrowanej ręki. Jedyna pomocą, jakiej mogliśmy mu udzielić, było silne związanie bandażem dla powstrzymania upływu krwi.
W II wojnie światowej żadne z walczących armii nie używały pocisków ekrazytowych, znanych pod nazwą „dum – dum”, zabronionych przez konwencję genewska. Niemcy w stosunku do nas nie mieli skrupułów : „Zwycięzców nikt nie będzie sądził”.
Tymczasem, wobec silnego naporu Niemców, nie czekając na rezultat naszego rozpoznania, wycofująca się drużyna, ostrzeliwując się resztkami amunicji, wyszła na otwarta przestrzeń. Prócz nierówności gruntu , nie było tu już żadnych osłon. Pociski niemieckie czyniły straszne spustoszenie. Padł ranny pchor. „Las”, zginął „Sten”, „Zyga”, „Smutny”, na polu walki zostali : „Groźny”, „Giewont”, „Góral”, „Wiatr”, „Kruk”. Rosjanin „Iwan”, który przypadł do naszej stodoły zasiadł za węgłem, mając jeszcze dość dużo amunicji do swego „Musina”, ostrzeliwał powoli, systematycznie wybrane cele. Tam też został. Zginął dalej „Sowa”, gdy opuściliśmy zaciszną chwilowo ścianę stodoły.
„Junak” dźwigający bezużyteczną „sukę”, po otrzymaniu postrzału, pozostawił ją na polu. „Wróbel” usiłujący wyprowadzić wóz taborowy, został trafiony pociskiem ekrazytowym w tył głowy. Pocisk rozniósł mu całą twarz.
Pozostali przy życiu żołnierze II drużyny osiągali już zagajniki położone pośrodku pola.
Przebiegając obok rannego „Lasa” spostrzegłem, że żyje, porusza się. Z wysiłkiem podźwignąłem go z ziemi i przerzuciwszy przez plecy, zginając się pod ciężarem, powlokłem się w stronę zagajników. Nie trafił nas szczęśliwie żaden z pocisków buszujących po polu. W zagajniku, dysząc ciężko ze zmęczenia, ułożyłem rannego na trawie. Naszych już nie było. Widziałem, jak skokami przebywali ostatnią przeszkodę, dzielącą ich od kilkaset metrów dalej rozciągającego się lasu. Zdawałem sobie sprawę, że z rannym na plecach nie przebędę tak wielkiej przestrzeni. Nie było chwili do stracenia. Biegiem zawróciłem na pole, gdzie stał wóz z martwym „Wróblem”. Pobojowisko na które w pośpiechu rzuciłem okiem, zasłane było ciałami naszych chłopców, trupami koni, porozbijanymi wozami i porozrzucanym sprzętem. W oddali stała na rozkraczonych nogach nasza porzucona „suka”. Niemiecka tyraliera zbliżała się szybko. Za nią, od strony południowo – wschodniej, nadciągała druga. Początkowo błysnęła mi myśl, że to może wracają nasi z III drużyny. Ale nie, gardłowe wrzaski nie pozostawiały wątpliwości. Grupa ta, po zniszczeniu III drużyny szła od strony Babina. Posłałem im na pożegnanie kilka pocisków, po czym kryjąc się za końmi, biegiem zajechałem do zagajnika. Z ulgą zobaczyłem, że nie jestem sam. Na polu, przyczajony ze „Schmeiserem” czekał ppor.„Nerwa”
Położywszy rannego „Lasa” na wozie, chwyciłem konie za uprząż przy pysku i wyjechałem na pole. Ppor. „Nerwa” wycofywał się przede mną. Byłem ostatnim celem dla nadbiegających Niemców. Biegłem zdyszany obok koni, trzymając ręką za uzdę. Obydwa szły posłusznie. Wokół z trzaskiem rwały się pociski ekrazytowe. Wtem jeden z koni, trafiony zwalił się na ziemię. Drżącymi z podniecenia rękami usiłowałem odpiąć naprężoną uprząż od wozu. W końcu bagnetem udało mi się przeciąć postronki i zostawiwszy leżącego w śmiertelnych konwulsjach konia, ukryty za szyją drugiego, pognałem co sił w stronę lasu. Niemcy przebiegali już zagajnik i mieli mnie jak na dłoni. Szczęście mi jednak dopisywało, nie dosięgnął mnie bowiem żaden z roju goniących pocisków. Na brzegu lasu spotkałem oczekującego dowódcę. Było nas dwóch. Resztę pochłonął las – nasz sprzymierzeniec. Słońce stało już nad zachodem, to też Niemcy zrezygnowali widocznie z dalszego pościgu. Na nasze szczęście, być może przez przypadek, nie zdążyli nam odciąć drogi do lasu.
Odpocząwszy chwilę, wlekliśmy obolałe nogi, posuwając się leśną drogą w kierunku północnym. Z przerażeniem stwierdziłem pustki w ładownicach. W karabinie pozostawał wprowadzony w lufę jeden nabój. Martwy „Wróbel” miał wypełnione ładownice, lecz nabojami do „Lebela”. Byłem praktycznie bezbronny. Nałożywszy bagnet na karabin, myślałem naiwnie, że jeszcze tym będę mógł się bronić.
Cisza leśna, która ogarnęła nas po całodziennym huku wystrzałów dzwoniła
w uszach. W głowie kłębowisko myśli wokół tragicznych wypadków dnia.
Z daleka, od strony pobojowiska dobiegały jeszcze odgłosy pojedynczych wystrzałów. To hitlerowcy mordowali pozostałych przy życiu partyzantów.
Wkrótce las zaczął się przerzedzać - doszliśmy do szosy. Przy szosie – wioska, a za nią niezbyt daleko – znów las. Rozejrzawszy się w obydwu kierunkach, pośpiesznie przebyliśmy jezdnię, po czym wjechaliśmy w podwórze wiejskiej zagrody. W tym momencie zdrętwiałem: szosą od strony Matczyna nadjeżdżała zmotoryzowana kolumna niemiecka. Przodem jechał „łazik”, w nim kilku oficerów za nim kilka wozów ciężarowych wypełnionym wojskiem. Ppor. „Nerwa” ukryty za węgłem chaty, odciągnął powoli zamek „Schmeisera”. Ja trzymając konia przy pysku, stałem nieruchomo za jego szyją. „Łazik” zwalniając, zatrzymał się naprzeciw bramy naszego podwórka, a za nim pozostałe wozy.
Na czole wystąpiły mi krople potu. Teraz – już koniec. Co robić? Stałem nieruchomo zamarły z przerażenia. Odpowiedź przyszła sama: Niemcy poszwargotali przez chwilę, po czym ruszyli dalej. Nie zauważyli nas.
Zaspokoiwszy pragnienie wodą ze studni, skierowaliśmy się w stronę lasu. Po przebyciu około kilometra, zajechaliśmy do samotnego zabudowania w lesie, gdzie opatrzyliśmy skomplikowane rany pchor „Lasa”. Pocisk przebił mu policzek, przeszedł przez obojczyk i przedramię. Szczęście, że był to zwykły pocisk.
Obawiając się nadejścia Niemców, ukryłem się w zaroślach, obserwując drogę, którą przybyliśmy. Zmierzch już zapadał, gdy pojawiła się na niej grupa zbrojnych ludzi. Znów na moment załomotało serce: Niemcy! Wkrótce jednak rozróżniłem polskie słowa, a gdy podeszli bliżej – angielskie „battle-dressy”, jakie nosił oddział „Szarugi”. Był to rzeczywiście ten oddział, wraz z nim przybyli pozbierani po drodze rozbitkowie z naszej I i II drużyny.
Nocą odwieziono rannego pchor. „Lasa” do lekarza w Bełżycach. Oddział wrócił na pobojowisko by pochować poległych towarzyszy. Niemców już nie było. Zabrawszy swoich zabitych i rannych odjechali.
W księżycowej upiornej poświacie chłopcy znosili i składali na wozy martwe ciała kolegów. Widok był okropny, zmasakrowane, skrwawione ciała świadczyły o pastwieniu się nad rannymi przed zadaniem śmierci. Zamordowani obdarci byli ze wszystkiego, co mieli na sobie niemieckiego pochodzenia.
Szarzało, gdy na cmentarzu w Babinie złożono do wspólnej mogiły ciała 32 poległych żołnierzy - partyzantów."

Cześć i Chwała Bohaterom 

Żródło:







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz